W czasach, kiedy ekologia i walka o prawa zwierząt są kwestią wielkiej wagi, wspomnienia Jima Corbetta, tropiciela i łowcy tygrysów mogą budzić silne kontrowersje. Autor, Brytyjczyk mieszkający w północnej części Indii na podgórzu Himalajów, pełnił na przełomie lat 20. i 30. XX w. rolę obrońcy mieszkańców wiosek, którym zagrażały tygrysy ludojady. W bardzo obrazowy i fascynujący sposób opisał metody podchodzenia, tropienia, czatowania i rozprawiania się z bestiami, które na skutek utraty pełnej sprawności, nie będąc w stanie polować na dziką zwierzynę, wybierały łatwiejrszą zdobycz, człowieka i zasmakowawszy w ludzkim mięsie, pozbawiały życia nawet dziesiątki ofiar.
Corbettowi nie można odmówić zarówno głębokiej znajomości natury tygrysów i innych dzikich zwierząt, miłości do przyrody, jak i całkiem przyzwoitego stylu literackiego. Jego opisy krajobrazów czy topografii są bardzo plastyczne i ujmujące. Żargon łowiecki, jakiego używa, dzięki wyjaśnieniom tłumacza i redakcji, zupełnie nie przeszkadza w delektowaniu się lekturą. Jest groźnie, a zarazem ekscytująco i pięknie. Polecam.
Irytują mnie książki, które pozują na literaturę faktu, a w najlepszym razie okazują się literaturą poszlak lub przypuszczeń. Szczególnie jest to frustrujące,
gdy książka podejmuje ciekawy, mało znany temat i gdy czyta się ją z prawdziwym zaangażowaniem, by przy końcu stwierdzić, że to, co się przeczytało, w
rzeczywistości może być tylko półprawdą lub zupełnie nie tym, na co pozowało.
Taka sytuacja przydarzyła mi się z "Przemytnikami książek z Timbuktu". Autor, Charlie English, opowiada dwutorowo, w nieparzystych rozdziałach przybliżając
czytelnikowi wydarzenia z przełomu 2012 / 2013 r., kiedy to do Timbuktu, miasta w północnym Mali, położonym nad rzeką Niger, wkroczyli najpierw rebelianci,
domagający się utworzenia niezależnego państwa Tuaregów, a następnie dżihadyści z północy Afryki. W mieście nastał terror. Mieszkańcy, święte miejsca,
a także biblioteki, gromadzące bezcenne rękopisy z minionych wieków znalazły się w niebezpieczeństwie. By ratować historyczne manuskrypty, kilku bibliotekarzy
zainicjowało akcję potajemnego wywożenia zbiorów do Bamako, stolicy Mali, położonej na południu kraju. Parzyste rozdziały to z kolei próba chronologicznego
przedstawienia historii eksploracji terytorium Mali przez brytyjskich, francuskich i niemieckich odkrywców, począwszy od końca XVIII w. Ich dążenia do
odnalezienia Timbuktu, miasta legendy, które miało kryć niezmierzone bogactwa, przez długi czas kończyły się niepowodzeniami. Znajdziemy tu też rekonstrukcję
historii miasta od czasów jego założenia około XII w. przez rozkwit w XV i XVI w., kiedy stanowiło ośrodek kultury i nauki w tamtym regionie i kiedy powstała
większość manuskryptów, aż po utratę znaczenia. Wszystko razem jest niezwykle zajmujące, prócz ostatniego rozdziału, w którym przebieg i sens całej akcji
ratunkowej zostaje poddany w wątpliwość, a czytelnik zaczyna się zastanawiać, po co w takim razie to czytał i co kryje się tak naprawdę za fasadą tej opowieści.
Dla chętnych link do mojego dzisiejszego wpisu na nowym blogu.
https://czytamzwiedzamopisuje.blogspot.com/2020/01/simply-flow-kameralnie-akustycznie.html
Przeprowadzka bloga
Zdecydowałam się na przeniesienie mojego bloga z Eltena na platformę blogspot.com. Powoli kopiuję wpisy archiwalne. Nowe teksty będą pojawiać się dopiero po przeprowadzeniu wszystkich dotychczas opublikowanych. Liczę, że do końca stycznia się z tym uporam. Od lutego zapraszam na https://czytamzwiedzamopisuje.blogspot.com/
Koniec stycznia nie jest najlepszą porą na zwiedzanie polskich miast, ale krótki, spontaniczny rekonesans nie zaszkodzi zrobić, gdy okazja się narzuca. W Gnieźnie byłam raz przejazdem 30 lat temu, kiedy z wycieczką szkolną wybraliśmy się do Trójmiasta. Mgliście pamiętam wizytę w katedrze i nic poza tym, a przecież Gniezno to serce polskości, miejsce, gdzie wszystko się zaczęło. Ze świadomością kontekstu historycznego Gniezna odbyłam wczoraj dwuipółgodzinny spacer po pierwszej stolicy naszego kraju.
Z pewnym żalem musiałam skonstatować, że śladów średniowiecznej przeszłości niewiele się zachowało. Centrum Gniezna to w większości zabudowa XIX-wieczna. Jest to skutek wielkiego pożaru, który w 1830 r. strawił połowę miasta. Okres przynależności Gniezna do zaboru pruskiego zatarł również w znacznym stopniu ślady piastowskiej przeszłości.
Efektem przebudowy po pożarze jest dosyć przejrzysty układ starego miasta – szerokie ulice, duże place – w mieście czuje się przestrzeń.
Położenie Gniezna nadaje mu specyficzny charakter. Rozciągnięte na siedmiu wzgórzach, zamyka w swoim obrębie 5 jezior. Przez miasto przepływają dwie rzeczki, jest też sporo zieleni. Już przy samym dworcu kolejowym trafiamy na piękny, nowo rewitalizowany park Tadeusza Kościuszki, w którym stoi pomnik Przemysła II. Od dworca łatwo docieramy do głównej ulicy starego miasta, ul. Chrobrego, która w pobliżu rynku przechodzi w deptak. Przy tej ulicy znajduje się wiele ważnych dla miasta i ciekawych dla turysty budynków, m. in. zespół szkół o bardzo ciekawej architekturze, teatr im. Fredry, urząd miasta, stary ratusz (obecnie urząd stanu cywilnego), przed którym rozsiadł się Bolesław Chrobry. Na rynku zobaczyć można ciekawą instalację – w bruk wmurowanych została ponad setka spiżowych tablic z herbami miast i instytucji, które wsparły finansowo Gniezno podczas obchodów tysiąclecia śmierci św. Wojciecha (tzw. krąg darczyńców). Niedaleko rynku stoi katedra gnieźnieńska. Wnętrze jej obecnie jest w remoncie, więc zwiedzanie nie jest zbyt przyjemne, ale możliwe. Do drzwi gnieźnieńskich i podziemi trzeba kupić bilet. Zrobię to przy następnej okazji, wiosną.
Przez centrum miasta przebiega niedawno utworzony trakt królewski, złożony z pomników królów, rzeźb królików i makiet. Króliki nawiązują do wydarzeń z historii miasta. Ja obejrzałam 3: królika powstańca wielkopolskiego (z karabinem), królika degustatora (z lampką wina) i królika, bo ja wiem… (z beczką miodu może). Przypominają one nieco wrocławskie krasnale, ale jest ich zdecydowanie mniej, podobno 15.
Jednak nie samą historią i architekturą człowiek żyje, więc było też coś dla ciała. W przytulnej cukierniokawiarni Sowa kupiłam rogaliki bydgoskie, przypominające rogale świętomarcińskie. Polecam, są bardzo smaczne.
Zdecydowanie warto odwiedzić Gniezno. Na pewno wrócę.
Sięganie po literaturę faktu sprzed pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu lat ma swoje plusy i minusy. Minus jest niewątpliwie taki, że prezentowane dane i opisywany stan rzeczy najpewniej mocno straciły na aktualności, zaś plusem jest większa dbałość o warstwę stylistyczną książki. Szczególnie, jeśli pisarz był nie tylko reportażystą, ale i literatem.
Jan Józef Szczepański, który swoją relację z trzymiesięcznego pobytu na Spitsbergenie wydał w 1960 r., był zarówno prozaikiem, jak i eseistą i reporterem. Można to dostrzec wyraźnie w "Zatoce Białych Niedźwiedzi", która nie tylko daje nam obraz przyrody i surowych krajobrazów wyspy, położonej za kołem podbiegunowym, lecz pozwala zagłębić się w rozważania nad motywami autora, które skłoniły go do towarzyszenia polskiej wyprawie badawczej, złożonej z glacjologów, gleboznawców, geografów i meteorologów, nad relacjami międzyludzkimi w ekstremalnych okolicznościach natury czy nad postawami różnych grup narodowych lub społecznych. Ci, którzy u Szczepańskiego będą szukać bohaterskich przygód i romantycznych opisów mroźnego piękna, znajdą raczej prozę życia w spartańskich warunkach. Autor, mimo że posłużył się literackim językiem, nie koloryzował swoich wyczynów, nie pompował sztucznie balonika dramaturgii, co w efekcie dało może niekoniecznie bardzo ekscytującą, ale wiarygodną i zajmującą lekturę.
Słoneczna Hiszpania, tak często myślimy o tym popularnym i lubianym celu urlopowym. Widzimy plaże, barwne kwiaty,palmy, tancerki flamenco i mauretańskie motywy ozdobne. Tymczasem ten kraj ma w swoich dziejach wiele mrocznych kart i wcale nie musimy sięgać pamięcią aż do rekonkwisty, inkwizycji czy podboju Ameryki Południowej. O wojnie domowej w Hiszpanii (1936-1939), o tym, że Hiszpania podczas drugiej wojny światowej stanęła po stronie nazistowskich Niemiec i o dyktaturze Franco pewnie każdy z nas coś tam słyszał, czytał i wie, ale mam przeczucie, że tak naprawdę mało kto w Polsce ma świadomość rozmiarów potworności, jakie miały miejsce w Hiszpanii do 1975 r. czyli czasów bardzo nieodległych. Dopiero po śmierci Franco kraj stopniowo i powoli zaczął się zmieniać, otwierać na świat i próbować stawić czoła zbrodniom ludobójstwa, dokonywanym metodycznie na obywatelach swojego państwa. Rozliczanie się z nieodległą przeszłością przychodzi Hiszpanom z ogromnym trudem. Popularne zdanie, jakie pada w tym kontekście, brzmi, po co rozdrapywać stare rany. Jednak rany trzeba rozdrapać, oczyścić, opatrzyć i zabliźnić. Dlaczego, o tym pisze w swojej książce "Strup. Hiszpania rozdrapuje rany" Katarzyna Kobylarczyk. Polska dziennikarka odwiedziła Hiszpanię, a tam Dolinę Poległych, miejsce spoczynku tysięcy ofiar konfliktu ideologicznego pomiędzy falangistami i republikanami, miejsce kontrowersyjne, potworne, wynaturzone i dla wielu nieakceptowalne. Spotkała się z rodzinami osób zaginionych, zgładzonych, które do dziś poszukują szczątków swoich dziadków czy rodziców. Odwiedziła anonimowe miejsca pochówku, zbiorowe mogiły, ukryte w rowach, starych studniach, na środku pól uprawnych. Niektóre ofiary udało się zidentyfikować dzięki znakom szczególnym lub badaniom DNA, wiele z nich prawdopodobnie nigdy nie odzyska nazwisk. Cała Hiszpania jest usiana takimi miejscami, a wiele z nich zniknęło pod nowymi drogami, osiedlami, supermarketami.
Książka Katarzyny Kobylarczyk uświadamia nam, co zdarzyło się w XX-wiecznej Hiszpanii, jaki ciężar win dźwiga na swoich barkach ten naród, jak wielu niewinnych ludzi straciło życie czy to na skutek rozstrzelania przez szwadrony śmierci, rekrutowane z mieszkańców oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów wsi, w trybachz aparatu więziennego czy wreszcie poprzez wysyłanie transportów hiszpańskich przeciwników politycznych Franco do obozów zagłady np. w Mauthausen.
Polecam tę niełatwą, ale ważną lekturę. Zachęcam także do posłuchania wywiadu z autorką w podcaście "Radio Książki", dostępnej bez abonamentu w aplikacji Audioteka.
W środowisku tłumaczy, do którego i ja się zaliczam, krąży zagadka dowcip. Co mają wspólnego kobiety i tłumaczenia. Otóż wierne zazwyczaj nie są piękne, a piękne nie są wierne. Dużo w tym prawdy przynajmniej, jeśli chodzi o tłumaczenia. Szczególnie widoczne jest to w odniesieniu do tłumaczeń literackich. Praca tłumacza, który dokonuje przekładu powieści z jednego języka na drugi to nieustające poszukiwanie kompromisu między wiernością względem oryginału, a dbałością o potoczystość tekstu tłumaczonego. To swego rodzaju balansowanie na linie słów, tak aby zadowolić pisarza, wydawcę i czytelników. Tłumacz literatury poza dobrym warsztatem musi mieć to coś, co mają, a przynajmniej powinni mieć pisarze, czyli wyczucie stylu. Bez tej cechy ich tłumaczenia będą bezduszne i bez wyrazu.
Warto pochylić się nad kwestiami tłumaczeniowymi, zastanowić się, jak wygląda praca nad tekstem, z jakimi problemami borykają się tłumacze. Na te i podobne pytania możemy łatwo uzyskać odpowiedzi dzięki podcastom, publikowanym przez Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury. Cykl nosi tytuł "Na przekład" i ma formę wywiadów z tłumaczkami i tłumaczami z języków bardziej lub mniej popularnych jak choćby perski czy kataloński.
Z dużą dozą ciekawości sięgnęłam na próbę po rozmowę z Anną Sawicką, tłumaczką z języka hiszpańskiego i katalońskiego, która m. in. odpowiada za wszystkie przekłady powieści i opowiadań mojego ulubionego pisarza Jaume Cabre. Z zafascynowaniem wysłuchałam zakulisowych historii, jakimi Anna Sawicka dzieli się ze słuchaczami w tym podcaście. Gorąco polecam ten, jak i inne, niewątpliwie równie zajmujące wywiady.
Oto link do cyklu audycji "Na przekład":
http://stl.org.pl/baza-wiedzy/podcast-na-przeklad/
Wykiwana przez kiwano
Mam słabość do nowinek smakowych, szczególnie z dziedziny warzyw i owoców. W celach poznawczych jestem gotowa skosztować każdego gatunku czy odmiany. Tym razem padło na kiwano (ogórek afrykański). Wiem, że sprowadzony do Polski na pewno nie smakuje tak, jak ten, który dojrzał w kraju pochodzenia, ale jakieś wyobrażenie mimo wszystko da. W końcu banany, pomarańcze czy mango też mimo wszystko kupujemy w supermarketach, nie ograniczając się do rodzimych jabłek, śliwek czy ziemniaków.
Po kiwano wielkich walorów smakowych nie oczekiwałam, choć opisy w necie kusiły, porównując ten kolczasty owoc do kiwi, melona i banana. Moje wrażenia są następujące:
Kiwano wyglądem przypomina przerośniętego ogórka gruntowego długości średniej dłoni. Kolce ma rzadko rozmieszczone, twarde, około półcentymetrowe. Najwygodniej jest przekroić go wzdłuż na dwie połówki i łyżeczką wyjeść miąższ, który składa się z podłużnych, żelowatych bąbelków, leżących w długich rządkach, pooddzielanych błonkami. Każdy bąbelek, który nie jest łatwo rozgryźć, bo jego żelowata konsystencja ucieka spod zębów, zawiera w środku nasionko, przypominające nasiona przejrzałych, zachowanych na nasienniaki, ogórków.
Smak jest kwaskowaty, ożeźwiający z nutą ogórkową. Przy skórce można się doszukać też nuty babanowej, ale pochodzącej raczej z wewnętrznej powieżchni skórki banana, a nie samego owocu.
Podsumowując, spróbować warto, żeby wiedzieć. Powtarzać tego doświadczenia raczej nie trzeba. Nic mnie w kiwano nie urzekło, choć łatwo mogę sobie wyobrazić, że w krajach, gdzie dojrzewa, w porze gorącej może doskonale gasić pragnienie.
Nie mogę się zdecydować
Wybaczcie, że mój blog pojawia się wam już pod szóstą nazwą. Po prostu nie mogę się zdecydować na tę najwłaściwszą, najbardziej pasującą do tego, czym ten blog ma być. Sądzę, że obecna nazwa może być tą, która zostanie na stałe, ale obiecać tego nie mogę. Pozostaje mi mieć nadzieję, że nie zniechęci to was do czytania moich wpisów, w końcu liczy się treść a nie okładka. 😉